
Szoty w podróży
19 października, 2025
Wiedzieliśmy, że będzie padać, więc nie nastawialiśmy budzików. Obudziliśmy się około 9:00, a tu — wieje, pada, grzmi, wali piorunami. Burza na całego! Czas mija, my już najedzeni, po herbatce, umyci, spakowani… a tu dalej pada. Już myśleliśmy, że dzień trzeba będzie przesiedzieć w hostelu gdy nagle, po ponad dwóch godzinach, nastała cisza…
Nieśmiało wysunęliśmy nogi za drzwi i… rozpoczęła się zabawa!
Na dobry początek zwiedziliśmy miasteczko, w którym mieszkaliśmy czyli Àger – niewielkie, ale niezwykle urokliwe położone w katalońskiej dolinie Montsec. Kamienne domy, wąskie uliczki i wszechobecna cisza sprawiały, że mieliśmy wrażenie, jakby czas stanął tu w miejscu. Nad miasteczkiem górowały ruiny zamku i dawnej kolegiaty, z których rozciągał się przepiękny widok na całą dolinę. Choć Àger nie było duże, miało w sobie wyjątkowy klimat – spokój, prostotę i tę nieuchwytną hiszpańską lekkość, której trudno było się oprzeć.
Ponieważ deszcz zaczął nas doganiać, uciekliśmy do kawiarni. W środku pachniało świeżo mieloną kawą i ciepłym ciastem. Zamówiliśmy po słodkiej bułeczce, kawie i herbacie. Pogoda może i była kapryśna, ale dzięki niej mieliśmy swoją małą ucztę.
Ruszyliśmy, gdy jeszcze lekko padało, ale nie przejechaliśmy nawet pięciu kilometrów, kiedy deszcz w końcu odpuścił, a naszym oczom ukazało się szmaragdowe jeziorko Pantà de Camarasa!
Wyobraźcie sobie, jak ono musi wyglądać, gdy niebo jest czyste i słońce odbija się w wodzie!
Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby po prostu patrzeć i chłonąć tę ciszę. To było jedno z tych miejsc, gdzie człowiek zapomina o pośpiechu i ma ochotę po prostu zostać dłużej.
W pewnym momencie, w oddali, zauważyliśmy Castell de Sant Oïsme… i zaczęła się głupawka!
Wpadliśmy na pomysł, że koniecznie musimy uchwycić go razem z jeziorkiem. Brzmiało prosto, ale w praktyce oznaczało prawie dwie godziny marszu po okolicy – raz w słońcu, raz w deszczu, raz chowając się pod drzewami.
W końcu się udało – znaleźliśmy to miejsce. Zamek odbijał się w spokojnej tafli wody, a wokół panowała cisza przerywana tylko szumem wiatru. Było warto!
Kiedy dotarliśmy do auta, w drodze powrotnej znów zaczęło padać i… padało jakieś 20 kilometrów. Dzięki temu dotarliśmy do Trempu. Miasteczko przywitało nas pustymi ulicami i deszczową ciszą. To największe miasto w dolinie Pallars Jussà, ale tego dnia wyglądało raczej jak senne miasteczko po sezonie. Kamienne zaułki i stara katedra miały jednak swój urok – zwłaszcza w tej wilgotnej, błyszczącej po deszczu scenerii.
Tremp ożywa chyba dopiero, gdy pojawiają się tu turyści i słońce zagląda między kamienice. Nas nie zachwycił więc po krótkim spacerze ruszyliśmy w stronę gór.
Widoki po drodze były po prostu obłędne!
Deszcz zostawił po sobie mgły snujące się po zboczach i zieleń tak intensywną, że aż trudno było oderwać wzrok. Czerwone maki wyrastały na tle ciemnych chmur jak małe płomyki, a góry wyglądały, jakby unosiły się w oparach.
To był ten moment, kiedy droga sama w sobie stała się celem.
W końcu dotarliśmy do Gerri de la Sal – małego, ale niezwykle urokliwego miasteczka położonego nad rzeką Noguera Pallaresa. Już z drogi w oczy rzucił nam się kamienny most, który wyglądał jak z bajki – stary, solidny, z idealnym łukiem odbijającym się w wodzie. Nie mogliśmy się oprzeć i poszliśmy zobaczyć go z bliska.
Tuż obok, w cieniu drzew, znaleźliśmy niewielkie źródełko, z którego tryskała lodowata, krystalicznie czysta woda. Kawałek dalej, za mostem, czekała na nas prawdziwa perełka – Monastyr Santa Maria, założony w 1149 roku.
Następna wioska zaprosiła nas do siebie skromnym, kamiennym kościółkiem – Ecaló – jednego z najciekawszych punktów naszej wyprawy. Czas jakby się tu zatrzymał. Wąskie, brukowane uliczki, kamienne domy z drewnianymi balkonami i kolorowe donice przy drzwiach sprawiały, że trudno było oderwać wzrok. Każdy zakamarek krył coś ciekawego.
Po kolejnych 20 kilometrach dotarliśmy wreszcie do Vielhy!
Za oknem przywitały nas ośnieżone szczyty, a temperatura spadła o kilka stopni.
Nasza trasa zajęła nam cały dzień mimo, że było to tylko ok. 100 kilometrów. Bogata była w wiele postojów, mnóstwo zdjęć i tyle samo zachwytów. Odkryliśmy miejsca, których pewnie nigdy byśmy nie zobaczyli, gdyby nie zabawa w berka z deszczem.