
Szoty w podróży
24 października, 2025
Po dwóch dniach w Ollantaytambo doszliśmy do wniosku, że pora ruszyć dalej. Spakowaliśmy więc plecaki i pojechaliśmy do Santa Maria. Byliśmy jedynymi turystami, którzy na tym etapie wysiedli – reszta ruszyła dalej.
Nie mając pojęcia, dokąd powinniśmy się udać, postanowiliśmy zasięgnąć języka w lokalnym barze. Zjedliśmy po talerzu zupy (temperatura na zewnątrz wynosiła jakieś 35 stopni, a my dostaliśmy gorący rosół z gigantyczną ilością makaronu), przekąsiliśmy mandarynką i – po delikatnym obłaskawieniu groźnie wyglądającej właścicielki – zapytaliśmy naszym niezbyt bogatym hiszpańskim, gdzie można zobaczyć, jak wygląda proces produkcji kakao.
Pani użyła wielu kompletnie nieznanych nam słów, pomachała rękoma, zadzwoniła gdzieś i kazała nam czekać. Po kilku minutach pojawił się mężczyzna, który powiedział, że jest kierowcą i mamy iść za nim. Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy – nie mając pojęcia, dokąd jedziemy.
Po 15 minutach dotarliśmy na miejsce. Kierowca kazał nam wysiąść i poczekać. Wziął pieniądze i odjechał. Po chwili z domu wyszła kobieta. Myśleliśmy, że tamci dwoje wszystko z nią ustalili, ale okazało się, że… NIE! Pani była kompletnie zaskoczona naszą obecnością. Nie miała pojęcia, kim jesteśmy ani po co przyjechaliśmy. Wytłumaczyliśmy jej – w dużej mierze na migi bo nasz hiszpański ma poziom „prawie” podstawowy – że chcemy zwiedzić plantację i zobaczyć, jak wygląda produkcja kakao.
Obiecała, że oprowadzi nas po plantacji ale wyłącznie po hiszpańsku. Oczywiście zgodziliśmy się – kto jak nie my!
Obejrzeliśmy drzewa kakaowca ze wszystkich stron, podotykaliśmy owoce i spróbowaliśmy zarówno tych dojrzałych, jak i tych trochę mniej.
Po około dwóch godzinach macania, próbowania, dotykania i wąchania przeszliśmy do najciekawszej części – procesu produkcji kakao!
I teraz kilka słów o tym, jak to wygląda.
Kiedy owoc kakaowca dojrzeje, przecina się go na pół i wydobywa z niego ziarna, które przez kilka dni fermentują w specjalnych koszach, a potem suszą się na sitach.
To właśnie na tym etapie zaczyna się magia – smak kakao w dużej mierze zależy od procesu fermentacji. Zbyt krótka sprawia, że kakao jest kwaśne i cierpkie, zbyt długa – że staje się gorzkie. Dobrze przeprowadzona fermentacja wydobywa z ziaren głębię i czekoladowy aromat.
Na świecie uprawia się głównie trzy odmiany kakaowca:
Criollo – najrzadsze i najbardziej szlachetne, o delikatnym, kwiatowo-orzechowym smaku;
Forastero – najczęściej spotykane, intensywne i bardziej gorzkie, z którego powstaje większość czekolad na świecie;
Trinitario – mieszanka obu poprzednich, łącząca aromatyczność Criollo z wyrazistością Forastero.
W takiej postaci – po fermentacji i suszeniu – ziarna trafiają najczęściej do fabryk.
My jednak poszliśmy krok dalej i z ziarenek zrobiliśmy sobie gorącą czekoladę!
Najpierw nasza gospodyni rozpaliła ogień w glinianym piecu, na którym rozgrzała gliniany garnek. Gdy ten już był wystarczająco gorący wsypała do niego kilka garści wysuszonych ziaren kakaowca.
Kiedy wszystkie ziarna były już czyste i gotowe, gospodyni pokazała nam, jak dawniej mielono kakao. Na dużym, kamiennym blacie rozłożyła uprażone ziarna, a następnie rozcierała je ciężkim kamieniem. Ruchy były powolne i rytmiczne ale wymagające sporo siły. Ziarna stopniowo zaczęły puszczać tłuszcz, a masa stała się coraz bardziej miękka i lepka.
Widząc nasze zmagania z kamieniem, gospodyni postanowiła ułatwić nam życie i przyniosła coś bardziej współczesnego – maszynkę do mielenia kakao, taką samą, jaką dziś można znaleźć w niejednym peruwiańskim domu.
Obsługa jej była niby prosta: wsypujesz ziarna, kręcisz korbką i patrzysz, jak z drugiej strony wypływa gęsta, ciemna masa o obłędnym zapachu. W rzeczywistości wymagało to jednak trochę siły – ziarna były twarde, a tłusta konsystencja sprawiała, że trzeba było się nieźle napracować.
Po zmieleniu ziaren została gęsta, ciemna pasta – czyste, stuprocentowe kakao. Rozgrzaliśmy odrobinę wody, a gdy tylko zaczęła delikatnie parować, dodaliśmy do niej pastę kakaową.
Wraz z pierwszymi bąbelkami na powierzchni rozszedł się zapach, którego nie da się pomylić z niczym innym – intensywny, głęboki, gorzkawy, a jednocześnie kusząco ciepły. Gotowaliśmy całość powoli, mieszając drewnianą łyżką i co jakiś czas dolewając trochę wody, aż masa stała się idealnie gładka.
Tak właśnie powstało prawdziwe kakao Inków – gęste, aromatyczne i pełne smaku.
Dla nas okazało się nieco zbyt gorzkie, więc dodaliśmy odrobinę cukru i mleka.
Efekt? Czysta poezja! Smak głęboki, zapach intensywny, a każdy łyk przypominał, jak wiele pracy i pasji kryje się w jednej filiżance.
Przyznajcie sami – narobiłam Wam ochoty na czekoladę, prawda?
Pięknie, obrazowo opisane, czytając czułam smak i aromat kakao. Czekam na więcej♥️♥️♥️😋